Tak brzmi jazz bez kompleksów!
Jazz się zmienia, jazz ewoluuje, ale prawie zawsze korzysta ze starych dobrych patentów. Masę takich „wytrychów” dostarczył Krzysztof Komeda i kto w sposób zdolny i inteligentny je wykorzysta, ma atut już na starcie. AKKC, czyli Anti Komeda Komeda Club nie tylko czerpią z Komedy i grają Komedę, ale bystrze sięgają na półki z innych gatunków muzycznych i elektronicznego, syntetycznego instrumentarium, by zabrać słuchaczy w daleką podróż już w swojej kompozycji.
Nie dajcie się zwieść zawartej w nazwie zespołu dychotomii. To kokieteria, która nie ma w żadnym przypadku zamiaru hejtować twórczości Komedy. Raczej odczytajmy to jako klub miłośników twórczości Komedy, chcący te dźwięki traktować jako trampolinę w inne rejestry muzyczne. Ale odpadając po nich, spada się na to podłoże, które ukształtowało całe pokolenie jazzmanów z okresu Komedy. Z Komedą oczywiście na czele. Poznański kwintet to dobrze akademicko wykształceni młodzi muzycy, którzy do swojego instrumentarium wprzęgają przestery, efekty, elektronikę, czyli to, co charakteryzuje współczesny jazz. Fechtują tym na scenie obszernie, nie bojąc się konsekwencji. Bo i bać się nie ma czego. Robią to umiejętnie i z fantazją. Grają mocno (perkusja, bas, gitara), wręcz rockowo kiedy trzeba, a kiedy należy wejść w syntetyczne dźwięki, malować muzyczne pejzaże, prym wiodą klawisze i dęciaki Żółtowskiego. Właśnie gnieźnianin Michał Żółtowski (klarnet, sax tenorowy) umiejętnie gra nastrojowo. Wymienia raz po raz instrumenty, oddaje się dłuższym partiom solo, by zaraz zgrać się z resztą zespołu i dalej łamać strukturę. Ich gra przypomina zabawę substancją twórczą, modeliną, którą ciągną, lepią, przeplatają. Dzieje się tu dużo. Ich autorskie utwory przypominają acid jazz, rock progresywny, modern jazz, ska, new-age. W Gnieźnie zaprezentowali cztery utwory autorstwa Komedy, które (a jakże!), zinterpretowali na swój sposób. Potężny utwór „Kattorna” w ich wykonaniu brzmiał jak równie potężny „Starless” King Crimson. Jak mawiał założyciel „crimsonów”, formacja ta wywoływała sztucznie chaos, by razem, na scenie, szukać dróg wyjścia z niego. Tak zabrzmiała właśnie „Kattorna”. Do tego „Svantetic”, „Cherry” i „Kołysanka Rosemary” (zadedykowana zmarłemu niedawno Ptaszynowi). Widać, że kolejne pokolenie polskiego jazzu zatopione jest po uszy w klasyce. Przynajmniej w tym gatunku muzyki kanony lektur się nie zmieniają. I nikt nie ma powodu do płaczu. Fundament z którego mogą czerpać takie formacje jak AKKC jest solidny.
Kompozycje własne muzyków, szczególnie „Węgorz” i „Jesiotr” Dawida Staweckiego (bas) oraz „Ephemeral”, ale też „White Nights” Żółtowskiego jasno pokazują, że kompozycję mają opanowaną. Udanie miksują style. Brzmią jak Oldfield, by za chwilę grać jak Emerson, Lake & Palmer. Nie wiem, czy muzycy lubują się w rocku progresywnym, ale długimi momentami brzmią jak formacje brytyjskie z lat 70-tych. Czuć tę zadziorność, młodość. To skojarzenie z głowy wyjść nie chce. Jeśli grają tak świadomie, to znaczy, że czerpią z dobrych wzorców. Jeśli nie, to też dobrze, ponieważ pokazuje, że muzycy kolejnego pokolenia czują ten vibe artystycznego rocka w sobie. Gratulacje dla Krzysztofa Gronikowskiego i jego JazzGry, że nie miał oporów zaprosić do Gniezna młodej formacji, która eksperymentuje i kroczy swoją muzyczną drogą. Warto przyglądać się AKKC, bo potencjał mają duży. Dobrze byłoby wysłuchać ich jeszcze raz, tym razem w innym otoczeniu, np. Latarni na Wenei, bo przy ich muzyce można potańczyć, a przynajmniej się pobujać. Podkreślić jednak należy, że prezentacja dźwiękowa i wizualna w Miejskim Ośrodku Kultury, gdzie koncert miał miejsce, wypadła bardzo dobrze.
Aleksander Karwowski